Zofia Teresa Kozłowska – Dzieciństwo na Kresach

Zofia Teresa Kozłowska – Dzieciństwo na Kresach

Moje wspomnienia, składają się z dwóch części – w pierwszej znajdują się informacje o rodzinie, natomiast w drugiej opisuję wydarzenia, które utrwaliły się w mojej pamięci, uzupełnione rozmowami z rodziną i znajomymi.

      Dzieciństwo związane było z Kresami, mimo że rodzice pochodzili z centrum Polski.  Ojciec Wiesław Kozłowski urodził się w 1905 roku w Łodzi, gdzie ukończył Miejskie Gimnazjum Męskie w 1925 roku. Jego ojciec – Aleksander urodzony w 1871 roku był przedsiębiorcą najpierw w Kaliszu, następnie w Łodzi. W 1897 roku poślubił pochodzącą z Kalisza Marię Teresę Janauszek (ur. w 1877 roku). Osiem lat po ślubie, tuż po urodzeniu mojego ojca, Maria Kozłowska zmarła w wieku 28 lat.

       Moja matka – Jadwiga Szczygielska – urodziła się w Warszawie w 1907 roku. Tam też ukończyła w 1926 roku gimnazjum im. Zofii Łabusiewicz. Jej ojciec Mariusz, urodzony w 1871 roku w Tuchowiczu, był urzędnikiem kolejowym. W 1900 roku w Warszawie poślubił Stanisławę Jędrzejewską urodzoną w 1874 roku w majątku Elizie.

     Rodzice poznali się podczas studiów na Uniwersytecie Warszawskim – obydwoje studiowali matematykę, aktywnie uczestniczyli w spotkaniach koła naukowego matematyków, wspólnie wyjeżdżali na zjazdy matematyków do Krakowa i Lwowa. Po studiach ojciec podjął pracę w Powszechnym Zakładzie Ubezpieczeń Wzajemnych – od 1 lutego 1934 roku zatrudniony był w Inspektoracie Wojewódzkim w Wilnie jako likwidator szkód pożarowych i żywiołowych. Z racji wykonywanej pracy bywał w Postawach, Mołodecznie, Nowej Wilejce.

      W 1932 roku rodzice zaręczyli się, a 23 kwietnia 1935 roku odbył się w Warszawie ich ślub. Zamieszkali w Wilnie – najpierw w pokoju sublokatorskim, a potem przy ul.Tatarskiej w wynajętym mieszkaniu. Dobrze wspominali urodę miasta, które z zapałem zwiedzali. Zaprzyjaźnili się z kolegę z pracy ojca – Tadeuszem Pigłowskim i jego żoną Marią.  

Urodziłam się 7 marca 1936 roku w Wilnie, co poświadczono przez Zakład Położniczo – Ginekologiczny stosownym wpisem: p. Jadwiga Kozłowska urodziła dziecko płci żeńskiej.

Zostałam ochrzczona 25 sierpnia 1936 roku w kościele św. Michała Archanioła i św. Floriana w Warszawie. Wówczas, na życzenie mojego dziadka Mariusza, jako miejsce urodzenia podano Warszawę. Nie podawajcie Wilna – mówił – tak daleko. Nie wiadomo, co może się stać. Skąd wiedział? Prorokował nie pierwszy raz w życiu. Moimi chrzestnymi rodzicami byli: siostra ojca Janina Otolińska i brat matki Michał Szczygielski.

Wilno odlegle od centrum Polski miało świetne połączenia nie tylko ze stolicą, ale także z pozostałymi ziemiami. List wysłany do godziny 18 był doręczany z ranną pocztą. Możliwe też było odbycie podróży do Warszawy w ciągu jednego dnia.

  Dom moich rodziców stał się ośrodkiem życia rodzinnego i towarzyskiego. Wielokrotnie odwiedzali rodziców: ojciec mamy Mariusz, chętnie korzystający jako emeryt kolejowy z bezpłatnych przejazdów oraz jej bracia Michał i Grzegorz. Kiedyś ojciec matki przyjechał nietypowym połączeniem i był zgorszony – co za porządki – zawsze w Białowieży takie tam chłopaki sprzedawali trawę żubrówkę, a teraz nie było. Znawca nalewek był srodze zawiedziony. Często też bywała siostra Mariusza, Janina, wspomagająca młodą matkę w nowych obowiązkach. Bywał też chętnie powinowaty mamy – Antoni Płakida. Jako adwokat często służbowo przyjeżdżał do Wilna, by uczestniczyć w sądzie biskupim w sprawach o unieważnienie małżeństwa. Sam bezdzietny był bardzo poruszony, gdy miał możliwość wziąć mnie na ręce.

Czasem przyjeżdżał i zatrzymywał się w naszym domu brat ojca Ludosław, który po ukończeniu Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej został aktorem. Występował w Wilnie i Grodnie, gdzie mieszkał w domu państwa Ramlo. Zakochał się wtedy na całe życie w piętnastoletniej wówczas Czesławie.

Wszyscy goście moich rodziców byli urzeczeni urodą Wilna. Uczestniczyłam bardzo wcześnie w życiu towarzyskim. Kibicowałam przy brydżu, leżąc na pobliskim stoliku, a brydżyści rywalizowali o zmianę pieluszek, bo podobno miało to przynosić szczęście w kartach. Pobyt w Wilnie zakończył się 1 stycznia 1938 roku, gdy ojciec otrzymał służbowe przeniesienie do Nadwórnej

           Najstarszy zapamiętany przeze mnie obraz to fragment mieszkania mojego dziadka Aleksandra Kozłowskiego w Łodzi, u którego przebywaliśmy z rodzicami od Bożego Narodzeniem do końca roku 1937 – miałam wówczas rok i prawie 10 miesięcy. Pamiętam kawałek dużego, dość ciemnego pokoju. Leżałam, albo siedziałam między dużym łóżkiem a ścianą na której było wąskie okno, a dalej szafa i w ścianie naprzeciwko drzwi. Po mojej prawej stronie wisiał duży, ciemny dywan. Nigdy nie byłam potem w takim mieszkaniu. Zdaniem moich rodziców było to w czasie mojego jedynego, przedwojennego pobytu w Łodzi. To właśnie wówczas zostało zrobione moje pierwsze pozowane zdjęcie – małego, przerażonego wypłosza w białej sztruksowej sukience, zakopiańskim serdaczku, z dużą kokardą.

  Z Wilna, z którego wyjechaliśmy przed Bożym Narodzeniem 1937 nie pamiętam nic. Natomiast utkwił mi w pamięci fragment innego wnętrza – mieszkania mojego dziadka Mariusza Szczygielskiego w Warszawie. Możliwe, że nałożyły się wspomnienia z Bożego Narodzenia 1937 i 1938. Pamiętam dużą choinkę na tle jednego okna, drugie okno to były drzwi balkonowe. Przy jednej ze ścian stało biurko, a obok niego kanapa, na której siedział dziadek Mariusz paląc papierosa, popielniczka stała na biurku. Na przeciwległej do okien ścianie wisiał zegar, a pod nim stało łóżko. Na środku pokoju stał duży stół, a wokół niego krzesła. W drugim pokoju było jedno okno. Po jego prawej stronie znajdowało się biurko, a nad nim duża półka z książkami, z których większość była w szarej lub zielonej oprawie. Były one na pewno premią dla prenumeratorów czasopism. Obok stała kanapa, a dalej duża szafa. Po drugiej stronie okna stało metalowe łóżko i stolik. Naprzeciwko ściany z oknem była szafa w ścianie. Do mieszkania wchodziło się przez kuchnię. Po prawej stronie od wejścia był wieszak, potem drzwi do pokoju, poprzecznie stojąca szafa zasłaniała łóżko Marysi, która była służącą. Wtedy też zrobiono mi kolejne zdjęcie w aksamitnej sukience z koronkową krezką i dużą kokardą. Ale wtedy już nie byłam taka wystraszona.

Moje następne obrazy i wspomnienia już dotyczą Nadwórnej, gdzie mój ojciec został przeniesiony służbowo na czas od 1 stycznia 1938 roku do 31 grudnia 1940 roku na stanowisko inspektora powiatowego. W 1940 roku miał podjąć pracę  w centrali Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń Wzajemnych, obejmując stanowisko po dyrektorze Wilkowskim, szwagrze jego macochy Jadwigi. Jednak wydarzenia historyczne inaczej ułożyły nasze losy.

Nadwórna była małą miejscowością, siedzibą powiatu, w województwie wówczas stanisławowskim. Położona w Karpatach, u stóp Gorganów, nad rzeką Bystrzycą, nad którą wznosił się szczyt – Cipciura. Ten górski krajobraz, który zapamiętałam z dzieciństwa, sprawił, że jestem człowiekiem, którego serce zostało w górach.

   Mieszkaliśmy w piętrowej willi na ulicy Trzeciego Maja łączącej szosę ze Stanisławowa do Worochty i Kołomyi. Tam również mieściło się biuro i mieszkał sekretarz biura powiatu Rukasz, którego cała rodzina pochodziła ze Słonima. Bardzo dobrze pamiętam jego córkę Teresę, która była uczennicą gimnazjum i chętnie ze mną się bawiła. Dom otaczał duży ogród, w którym miałam swój klombik, dalej był okazały sad. Nasze mieszkanie składało się z kilku pokoi i obszernej kuchni, w której też mieszkały kolejne służące – Mila, Helena i Eliza, którą zapamiętałam najserdeczniej.                                            

Pokoje umeblowane były sprzętami, które rodzice przywieźli z Wilna. Meble kuchenne zamówione zostały u miejscowego stolarza. Moje białe łóżeczko, typu „małpa za kratką”, stało obok łóżek rodziców przy ścianie naprzeciw okna.   

W kolejnych mieszkaniach został zachowany ten sam układ. Zapewne dlatego zawsze budziłam się patrząc na okno. W pokoju, w którym jedliśmy, przy stole zawsze mama siedziała mając okno z prawej strony, zaś ojciec z lewej, natomiast ja siedziałam twarzą do okna. Do tej pory wybierając miejsce zawsze zajmuję to, które skierowane jest przodem do światła, bardzo niedobrze się czuję siedząc tyłem do okna.

   Istotnym elementem umeblowania mieszkania w Nadwornej było duże radio lampowe. Chyba pojawiło się później niż wiosną 1938 roku, bo pamiętam jako nowość wysoki stolik, na którym zostało postawione, zaś na dolnej półce znalazły się albumy z fotografiami. Radio oddano na żądanie nowych władz we wrześniu 1939 roku, jeszcze zanim zostaliśmy wyrzuceni z mieszkania, bo pamiętam pusty stolik, który potem wyruszył z nami w długą wędrówkę, zawsze zachowując informację o swoim przeznaczeniu- stolik pod radio.

Roku 1938 z Nadwornej nie pamiętam, ani lata, w którym byli u nas bracia mojej mamy Michał i Grzegorz Szczygielscy oraz siostra ojca Janina Otolińska.

Także nie pamiętam zimy, ani krajobrazu w śniegu. Pamiętam tylko Boże Narodzenie, może choinkę u dziadka Mariusza w Warszawie.

Natomiast dokładnie pamiętam rok 1939 od wiosny, kiedy to pod kwitnącymi

drzewami sadziłam swoje pierwsze kwiatki na klombiku, który przygotowała Eliza. Codziennie też je podlewałam małą, zieloną konewką.

   Sąsiadami naszymi było małżeństwo Ciołków. Pan Ciołek pracował razem z moim ojcem. Chętnie bawiłam się tej wiosny z Wiesiem Ciołkiem niewiele młodszym ode mnie.                                                                                                                 

    Na wiosnę i na początku lata ojciec jeździł w teren na likwidację szkód wynikających z pożarów, czy gradobicia. Jeździł taksówką, której kierowcą  i właścicielem był ogromnie sympatyczny Antoni Szuflin, dobrze znający okolicę.

Przy dobrej pogodzie moja mama i ja uczestniczyłyśmy w tych wyjazdach. Ojciec załatwiał sprawy służbowe, a pan Antoni pokazywał piękne miejsca, w których znaleźliśmy się. Była to okolica podgórska, lesista, nadzwyczajnej urody. Zapamiętałam stamtąd Rafajłową, Jaremcze i most kolejowy, Mikulczyn, Worochtę, Pasieczną   i Tatarów. Także pięknie, szybko płynącą Bystrzycę i huczący na kamieniach Prut.

Latem 1939 roku miałam pierwszy kontakt z dentystą. Posadzona na kolanach dr. Weissa poddałam się zabiegom bez protestu. Zostały wówczas zaplombowane trzy zęby. Najwidoczniej wizytę uznałam za miłą, skoro pytałam później o doktora i jego córkę licealistkę (miała beret z czerwoną obwódką), od której już w czasie wojny otrzymywałam książeczki oraz numery Małego Płomyczka. Mówiono mi, że wyjechał. Tak, była to prawda. Tylko nie powiedziano mi, że wyjechał do getta w Stanisławowie.  

  W lecie przyjechał młodszy brat mamy – Grzegorz. Zapamiętałam go jako wysokiego, pełnego radości bruneta, który dopiero co ukończył studia i miał objąć posadę prawnika w Centralnym Okręgu Przemysłowym, skąd otrzymywał stypendium. Wniosek o stypendium złożył za radą swego brata Michała -też pracującego w przemyśle zbrojeniowym. Grzegorz chętnie się ze mną przekomarzał, podobnie jak czynił to ojciec. Żarty Grzegorza, bo do niego mówiłam po imieniu, nigdy wuju, komentowałam: drugi zaczyna. Przez wiele lat otrzymywałam liściki od wuja Grzegorza podpisywane Drugi. Nie wiem, dlaczego do rodziców mówiłam też po imieniu. Pozostali członkowie rodziny byli jak trzeba ciotkami i wujkami. Jeszcze brat ojca Ludosław był Ludkiem, a nie stryjem.                                                  

Na początku tego lata obcięto mi włosy. Długie dotąd loki zastąpiła fryzura „na pazia”. Zachowała   się fotografia – stoję przy siedzącym Grzegorzu i sięgam mu wyżej ramienia. Chyba wtedy pojawiły się w domu maski przeciwgazowe, dzieciom przygotowano maseczki z gazy, które mnie i Wiesiowi Ciołkowi zakładano, ku naszej radości.   


Następne wspomnienie dotyczy sierpnia 1939 roku. Przyjechała cała rodzina: siostra ojca Janina oraz bracia mamy Michał i Grzegorz, żona Michała Maria i jej matka Stanisława Żardecka. Przez kilka tygodni chodziliśmy na spacery nad rzekę Bystrzycę oraz do zamku Kuropatów. Na pewno byliśmy w restauracji Hanusa, gdzie coś jadłam stojąc przy stole, o wiele dla mnie za wysokim.

Wszystkie te wydarzenia zostały upamiętnione na fotografiach. Pamiętam, że dorośli spotykali się z naszymi sąsiadami Ciołkami, a ja bawiłam się z moim rówieśnikiem Wieśkiem.                                                                                                            

W niedzielę, dobrze to pamiętam, po mszy św. ks. proboszcz Józef Smaczniak i wikary Tadeusz Łączyński prowadzili ożywione rozmowy z obecnymi. Często dołączał do rozmowy ks. Gąsiorek – katecheta. Nasi goście uczestniczyli chętnie w tych rozmowach, a szczególnie chętnie rozmawiał proboszcz z wujem Michałem, jak się potem dowiedziałam na temat stanu uzbrojenia armii polskiej, czym się szczególnie interesował i jako były legionista dość dobrze się znał.                                                

  Pogodne, letnie dni płynęły spokojnie aż do 23 sierpnia. Wuj Michał miał kartę urlopową ze swojego miejsca pracy – Zbrojowni Warszawskiej – na cały sierpień. Tego dnia nadeszła depesza wzywająca go do Warszawy. Miał polecenie szybkiego przybycia do Lwowa, gdzie miał na niego oczekiwać samolot. Po krótkiej naradzie zwrócił się mój ojciec do Antoniego Szuflina, który zdecydował się w tej już trudnej sytuacji zawieźć wuja do Lwowa. Upłynęło tyle lat, a ja mam w oczach ten moment, kiedy wuj, którego już więcej nie widziałam, wsiadał do samochodu. Byłam małym dzieckiem, a miałam poczucie kończącego się świata. Wieczorem odjechali wszyscy nasi goście.

Dni, które potem nastąpiły, przyniosły wiele zmian. Wybuchu wojny nie pamiętam, ale szereg wydarzeń, które potem mogłam powiązać z realiami historycznymi. Dwa  z nich na pewno wydarzyły się przed 16 września. Otóż pamiętam, że siedziałam na parapecie okna, mama stała przy mnie i płakała, a przed oknem ulicą Trzeciego Maja ze Stanisławowa do Kołomyi jechał sznur samochodów. Teraz wiem, że była to część uciekinierów podążających do Zaleszczyk.                                                         

 Inne wydarzenie znam z opowiadania. Kilkunastu oficerów rezerwy, w tym mój ojciec, zdecydowało się wybrać się do granicy rumuńskiej, śladem urzędników i wojska, by odnaleźć właściwą jednostkę wojskową, bowiem niemożliwe było to w Nadwórnej. Dowiedzieli się o tym dyrektor szpitala doktor Bełtowski – dawny legionista (major rezerwy) oraz proboszcz Smaczniak – również były legionista w stopniu kapitana. Ubrali się w mundury (podobno dość ciasne), ale dosiedli koni i bez trudu dogonili pieszych rezerwistów. Ponieważ byli najstarsi rangą, ustawili ich w dwuszeregu i rozliczyli z obowiązków rodzinnych. Przypomnieli o pozostawionych dzieciach, żonach, także niezaradnych rodzicach i polecili wracać. Natomiast samotnym oraz nie mającym obowiązków rodzinnych pozostawili wolny wybór. W ten sposób udał się w długą wojenną drogę serdeczny przyjaciel ojca i partner brydżowy Kazimierz Emmerling, który chętnie ze mną żartował. Pozostałych oglądało miasteczko, gdy w dwuszeregu za dwoma konnymi oficerami wrócili ze swej niedługiej wyprawy wojennej.              

Dalsze wydarzenia, które pamiętam z jesieni 1939 roku, to wiadomość o śmierci Elizy i jej narzeczonego – potem dowiedziałam się, że zginęli od ugodzenia sierpami. Gospodarna i życzliwa wszystkim Eliza była dobrze przygotowana do ślubu, który miał się odbyć na Boże Narodzenie 1939 roku.

Przed 16 września miało miejsce jeszcze jedno dramatyczne wydarzenie, które też miało dla mnie dotkliwe następstwa. Pojawili się u nas uciekinierzy, w tym żony oficerów zdążających do Rumunii. Wśród nich znalazła się pani, która nieprzytomna z żalu opowiadała, że gdy jechała pociągiem, ogłoszono alarm lotniczy. Pasażerowie biegli w stronę lasu. Biegła też i ona, niosąc w beciku trzymiesięczną córeczkę. Gdy dobiegła do lasu, miała w ramionach tylko becik. Wróciła się, ale już dziecka nie znalazła. Wyrzucała sobie, że zdjęła wcześniej, w obawie przed kradzieżą, medalik, na którym wygrawerowane było imię i data chrztu, co mogło być znakiem rozpoznawczym. Po przenocowaniu uciekinierzy pojechali dalej. Po ich odjeździe mama uszyła woreczek, w który została włożona złota moneta i metryka urodzenia oraz kartka z adresami rodziców, wujów, ciotki i dziadków. Woreczek ten miałam na szyi przez całą wojnę, zdejmowany był tylko do mycia.

W końcu września przyszedł do nas wuj Grzegorz, w sensie dosłownym. Od końca sierpnia usiłował wstąpić do wojska, ale było to niemożliwe, ponieważ miał zaszeregowanie: „ nadliczbowy”. Po apelu pułkownika Umiastowskiego wyszedł     z Warszawy i szedł wzdłuż torów kolejowych, próbując w każdej mijanej miejscowości wstąpić do wojska. Miał podstawowe przygotowanie wojskowe. W jakimś mieście już chcieli go przyjąć, ale nie było munduru dla tak wysokiego mężczyzny. Odprawili więc Grzegorza, stwierdzając, że to polskie wojsko, a nie cywilbanda. W pobliżu Puław mijała go załoga Zbrojowni. Na otwartej lorze jechał jego brat Michał. Grzegorz dosiadł się do nich i dojechał   do Lublina. Stamtąd pracownicy Zbrojowni pojechali do Łucka, skąd wrócili różnymi drogami do Warszawy. Grzegorz skierował się do Lwowa, zamierzając dojść do Nadwórnej. W okolicach Lwowa natknął się na wojska radzieckie i tam odbyło się przesłuchanie, które jak mało co charakteryzuje jego osobowość. Przesłuchujący starszy już wojskowy zapytał o kierunki podróży oraz o sytuację rodzinną. Grzegorz powiedział, że właśnie skończył studia. Miał wtedy 27 lat. Wojskowy zapytał, kto go utrzymywał. Grzegorz odparł, że ojciec. Takiego chłopa ? zdziwił się rozmówca. Kolejne pytanie brzmiało: Co ojciec robił?Był emerytem odparł Grzegorz. Niemożliwe zadziwił się Rosjanin. Kolejne stwierdzenie Grzegorza brzmiało: U nas emeryci mieli wysokie emerytury (co w odniesieniu do dziadka było prawdą), nawet mieliśmy służącą. Było to już za dużo dla radzieckiego żołnierza. Kazał Grzegorzowi iść do wskazanego drzewa. Grzegorz był przekonany, że go zastrzelą. Jednak przesłuchujący zapewne uważał, że wystarczająco pouczył podsądnego i kazał mu się wynosić. Sprawa miała swój epilog w Nadwórnej, gdzie wkrótce doszedł. Proboszcz, któremu opowiedział całe wydarzenie, zapytał krótko: a w mordę nie dali? Przez wiele lat Grzegorz uważał proboszcza za komunistę. Po paru tygodniach miejscowe władze poleciły Grzegorzowi wyjechać. Udał się wtedy do Czortkowa, a następnie do Brzeżan, gdzie też miał osobliwą przygodę.

Otóż, gdy już miał wyjechać z Brzeżan, matka gospodarzy zapytała go, czy był w raju. Odparł, że zamierza, ale nie natychmiast. Okazało się, że mowa jest o parku otaczającym posiadłość Sieniawskich. Grzegorz zaciekawiony poszedł. Nie przejął się tym, że przy bramie stał posterunek NKWD, ani tym że minął kilka posterunków w parku. Dopiero, gdy otoczyło go kilku enkawudzistów, zorientował się, że nie było to dobre miejsce do spaceru. Został posadzony w tzw. tramwaju. Zapobiegliwie zjadł książeczkę adresową porządnie oprawioną w skórkę. Od tego czasu aż do śmierci adresy pisał na bibułkowych serwetkach, mieszając żywych i zmarłych. Potem został przesłuchany, a w pokoju, w którym mieszkał, przeprowadzono rewizję. Wypytywany był dokładnie o rodzinę na podstawie listów. Najzabawniejsza była rozmowa o liście otrzymanym od brata Michała podpisanym Fufcik.

Kto to jest Fufcik? padło pytanie

Mój brat Michał.

Dlaczego Fufcik?

Wzywano dodatkowych tłumaczy, aby wyjaśnić źródło zdrobnienia: Z powodu łatwego w dzieciństwie wydalania gazów ułożono kalambur: Fufcik, który ma w d… lufcik. Po dłuższym śledztwie Grzegorz został uwolniony z poleceniem natychmiastowego wyjazdu z Brzeżan. Znalazł się wówczas w Czortkowie, a potem ponownie w Brzeżanach. Niestety, nie wiem, jak dostał się do Warszawy w zimie 1939 roku.                                                                    

Jesienią zostaliśmy wyrzuceni ze swojego mieszkania do pokoju z kuchnią w domu, który był w budowie przy ulicy Rzecznej. Sąsiadami naszymi byli właściciele dużego sąsiedniego domu Lenartowiczowie i ich lokatorzy Sadłowscy. Ogromnie lubiłam panią Sadłowską, która owdowiała wiosną1940 roku. Jej mąż był pierwszym zmarłym, którego widziałam i pierwszy raz byłam na pogrzebie.                                            

Teraz napiszę o życiu codziennym na Rzecznej. Mój ojciec, za radą proboszcza, po zawieszeniu pracy w PZUW zgłosił się do pracy w tartaku w górach – w Rafajłowej, ponieważ władza radziecka niechętnie widziała „białoruczkich”. Cała ekipa, poza majstrem, miała podobny skład. W zimie pojawiła się szansa na pracę biurową przy budowie kolejki leśnej – ojciec objął tę posadę z obciętym siekierą końcem palca. Fachowiec!

         Jesienią chodziłam z mamą na targ. Już wtedy był handel wymienny. Mama miała moje dawne sukienki, albo jakieś inne rzeczy, które wymieniała na żywność.      

Pamiętam, że w październiku rodzice rozbierali mnie tylko do mycia. Spałam w bieliźnie. Potem dowiedziałam się, że wtedy był wywóz na Syberię i pozostawiono tylko pół   godziny na spakowanie. Dlatego też stały dwie walizki gotowe do zabrania, obok długie buty ojca oraz leżała bunda, takie okrycie do jazdy saniami, nakładane na palto, którym miałam być okryta w przypadku, gdybyśmy zostali zakwalifikowani do transportu. Z Pokucia i Podola docelowo była to jazda do Kazachstanu.

Przed Bożym Narodzeniem dotarła do nas wiadomość, że dziadek Aleksander Kozłowski po włączeniu Łodzi do Rzeszy utracił przedsiębiorstwo i mieszkanie przy ulicy Zachodniej. Ciężko chory pozostał sam, bowiem syn Ludosław znalazł się   w Grodnie, a córka Janina najpierw podążała śladem swego męża porucznika Tadeusza Otolińskiego, potem gdy znalazł się w obozie, zatrzymała się w Radomsku,   przed granicą nie do pokonania.

Jesień i początek zimy były czasem pogłębiającego się niedostatku. Znikły jarzyny i owoce. Kiedyś ktoś dał cytrynę – najpierw dostałam plasterek, a potem zjadłam ją razem ze skórą. W zimie już nie było chleba, mięsa nie pamiętam. Była kasza, płatki owsiane, jakieś placki. Nie pamiętam, żebym była głodna, po prostu przestałam jeść. Było to źródło wieloletnich konfliktów. Dobrze to teraz rozumiem,   bo rodzice starali się o jedzenie dla mnie, a ja po prostu nie czułam głodu. Ojciec do Bożego Narodzenia 1939 schudł 40 kilogramów, mimo że wtedy nie było istotnych braków jedzenia. Ważył przed wojną 110 kilogramów przy 185 cm wzrostu. Mama podobnie wiele straciła na wadze.

            Boże Narodzenie  pamiętam tylko z powodu choinki, która stanęła koło okna.Także wtedy ojca w okresie poprzedzającym święta długo nie było w domu, ponieważ został wprowadzony system „dziesięcioryczek”, czyli świątecznego dnia co dziesięć dni. Ojciec, aby spędzić z nami święta, musiał zrezygnować z trzech kolejnych dni zastępujących niedzielę.

  Wcześnie nastała zima i nasze mieszkanie było bardzo zimne. Na ścianach było widać gwiazdki wilgoci. Gdy mama musiała wyjść, pozostawiała mnie samą w domu. Daleko było do sąsiadów. Teraz sobie myślę, jak musiała się o mnie bać. Abym nie wychodziła z domu podczas jej nieobecności, wymyśliła mi zajęcie. W zeszycie na początku trzech linijek pisała wzór litery, którą miałam pisać. Miałam wówczas niespełna cztery lata. Nie wolno mi było wstać dopóki nie skończę. Kiedyś po wyjściu mama się wróciła, zastała mnie daleko od stołu i odpowiednio skarciła. Więcej już mi nie przyszło do głowy przerwać przepisywanie, a liter starczało do jej powrotu. Do tej pory pamiętam dyskusje nad liczbą linijek litery f. Twardo upierałam się, że taka długa litera, to wystarczy dwie linijki. Wtedy też narysowałam dom, gdzie były okna do piwnicy, a w nich dużo kółeczek. Zapytana o nie odpowiedziałam, że to są kartofle, których nie powinno zabraknąć. Zapewne była to wiosna 1940, bo wtedy nie było już kartofli.

   Prawie nie wychodząc z domu odmroziłam ręce do kości. Nawet nie bolało. Leczenie było domowe. Smarowanie gęsim smalcem. Pozostawało znaleźć w tych warunkach kogoś, kto nie tylko miał gęś, ale chciał dać cenny tłuszcz. Równolegle trzeba było moczyć ręce w wodzie po gotowaniu kartofli. Jeszcze wtedy były. Moczyć należało dotąd, aż woda wystygnie. Było to nudne okropnie. Do dziś pamiętam, jak patrzyłam w okno, trzymając ręce w glinianej misce, stopniowo dojrzewał we mnie pomysł przestępczy. Przecież kartofle gotuje się raz dziennie. Zatem jeśli się wyleje, będę wolna do jutra. No i samo się wylało, nawet z żalem wołałam: mamo wylało się! Chyba jednak kiepskie to było aktorstwo, bo dosyć nakrzyczeli. No i co zrobili, jeszcze raz ugotowali kartofle i znów stanęłam naprzeciw okna z rękami w misce. Ale nic we mnie nie było poczucia winy. Natomiast rozważałam, jaki błąd popełniłam, dlaczego rodzice domyślili się, że wodę wylałam specjalnie.                                                 

Inną dolegliwość miałam, gdy na przedwiośniu stopy pokryły mi się czyrakami. Dr Bełtowski polecił rodzicom przynieść mnie do szpitala na konieczny zabieg. Był słoneczny dzień, jeszcze leżał śnieg. Ojciec przeniósł mnie do sąsiedniego domu, postawił na ziemi, potem wzięła mnie mama. Jeszcze parę razy zmienili się, a potem kazali iść, najpierw bolało, a potem przestało. Moi rodzice mieli wtedy 33 i 35 lat i nie mieli siły nieść chudej czterolatki. W szpitalu doktor zrobił konieczny zabieg, a potem posadził mnie sobie na karku i zaniósł do domu. Miałam chwilę niepokoju, jeszcze w szpitalu. Doktor zapytał, czym się martwię, a ja powiedziałam, że nie mam czego się trzymać.

A tatusia się za co trzymasz? zapytał doktor.

Za włosy odpowiedziałam, a pan włosów nie ma.

To trzymaj mnie za uszy.

Zrobiło mi się wtedy smutno, bo poczułam, że było to fatalne z mojej strony. Już rodzicom nie proponowano więcej wizyty w szpitalu – doktor, który był ordynatorem w dużym powiatowym szpitalu, przychodził do domu

Wiosną i latem 1940 roku pamiętam realizację zamierzenia władz dotyczące ograniczenia działania kościoła. Jeszcze wiosną, gdy msze były odprawiane w kościele, mojej mamie wydarzył się taki anegdotyczny przypadek. Usiadła w ławce i z oszczędności, czego przedtem nie robiła, odgarnęła płaszcz, aby na nim nie usiąść. Okazało się, że zamiast spódnicy, ubrana była tylko w różową halkę. Konfuzja była ogromna, a komentarz ojca zaczął się od: A nie mówiłem…            

   Wkrótce kościół zamknięto, a wierni mogli się gromadzić w bocznej kaplicy św. Teresy. W tej kaplicy zasiadała po prawej stronie pani Matkowska, wygnana z pobliskiego majątku z Mołotkowa. Decyzją władz zakonnice miały zdjąć habity, a księża sutanny. Różnie było z realizacją. Kornety zastąpiono chusteczkami, a habity skracano przez ich podwiązanie w pasie, podobnie czynił wikary Tadeusz Łączyński. Proboszcz miał natomiast surdut, przyjęty w Galicji strój księży, a którego nie dotyczył zakaz. Po mszy wierni rozmawiali przed kościołem w zmieniających się grupach. Potem dowiedziałam się, że cały czas proboszcz Józef Smaczniak miał nasłuch radiowy i był wysoko usytuowany w strukturach konspiracyjnych.

Dlatego też zachowywał znaczną ostrożność postępowania. Nie był natomiast ostrożny, gdy nowy duchowny grecko-katolicki odmawiał posługi pogrzebowej ubogim swoim parafianom. Wówczas ks. Smaczniak żegnał zmarłych według liturgii grecko- katolickiej, czym budził niechęć sporych grup Ukraińców. Wtedy też zniknął niezwykle sympatyczny, pięknie śpiewający ksiądz Gąsiorek, który, jak się potem dowiedziałam, przeprowadzał uchodźców przez granicę do Rumunii i został zastrzelony w czasie kolejnego przejścia.                                                                                               

   Niemożliwe było spędzenie następnej zimy w domu na Rzecznej. Dlatego w lecie 1940 roku rodzice wyszukali nowe mieszkanie. Przy przeprowadzce, o czym się później dowiedziałam, ojciec nie mógł odnaleźć gazetek konspiracyjnych, które ukrył za cegłami, w części domu, który był niedokończony. Po latach wyobrażał sobie zdumienie odkrywcy tekstów, a także pośpiech, w którym były niszczone.

   Zamieszkaliśmy w nowym domu rodziny Pietrusów przy ulicy Podzamcze. Dostaliśmy tam dość duży pokój i kuchenkę umieszczoną w sionce. Pokój i kuchnia opalane były drewnem, bardziej tam dostępnym niż węgiel. Na podwórzu była studnia, sławojka, stodoła, obora wraz z kurnikiem, z jego mieszkankami wówczas się zaprzyjaźniłam, jak również z Brysiem, w którego budzie niekiedy się chowałam. Był też ogródek warzywny, mama otrzymała grządkę, którą zagospodarowała według rad gospodyni. Przed domem był ogródek kwiatowy, zaś za podwórzem sad, a następnie potoczek – miejsce świetnych zabaw. Przez mostek chodziliśmy miedzami w pole, gdzie nauczyłam się rozpoznawać zboża i polne kwiaty. Zaprzyjaźniłam się wówczas z siedmioletnim Zygmusiem i jego siostrą Lucią. Bawiły się z nami dzieci państwa Barylaków – właścicieli domu po drugiej strony ulicy- Marysia i Franek. Miałam wtedy pierwszy raz poczucie bycia w grupie. Bawiliśmy się dosłownie na ulicy, która była rzadko uczęszczana, a także nad potokiem, na tyle płytkim, że wolno było bawić się bez opieki.                                                                                       

  Po przeprowadzce, jeszcze jesienią, rodzice przynieśli drewno i zapowiadali palenie w piecu. Pamiętam jak dziś niepokój, który mnie wówczas ogarnął. Wiesław, zapytałam, całkiem głośno, a gdzie schowasz te rewolwery, które są w piecu? Pokazali, że w piecu nic nie ma, ale potem już wiedzieli, że trzeba na mnie uważać. Nadal mówiłam rodzicom po imieniu.

Przed Bożym Narodzeniem przyszła wiadomość o śmierci dziadka Aleksandra, pozbawionego przez wojnę opieki dzieci. O uroczysty pogrzeb katolicki zadbali jego żydowscy przyjaciele, wkrótce zamknięci w getcie.

   Dobrze   pamiętam Wigilię 1940 roku. Nie było choinki zakazanej przez władze sowieckie. Było jednak siedem potraw, które rodzice razem ze mną liczyli: sałatka, marchew  i fasolka (kartofli już wtedy nie było), grzyby, kutia (prawdę mówiąc, była to gotowana pszenica), barszcz, buraczki (osobno), kompot z jabłek suszonych oraz mak z rodzynkami (suszone jagody). Dostałam od św. Mikołaja prezent, który chyba ucieszył mnie najbardziej w życiu. Moje najukochańsze lalki: Mania, Jędrek i Wojtek otrzymały nowe ubranka. Wprawdzie były to w zimie kostiumy kąpielowe, czapeczki i pantofelki, ale były w kolorze pąsowym, który mnie zachwycił. Do dziś pamiętam radość, która mnie ogarnęła na widok lalek tak pięknie odzianych, posadzonych przy moim nakryciu.

           W roku 1940 i na wiosnę 1941 ojciec pracował nadal w tartaku w Rafajłowej oraz przy szacowaniu gospodarstw, dojeżdżając do Bitkowa, Ławczyna i Delatyna.

             Przez cały ten czas trwała bardzo ożywiona korespondencja moich rodziców z wujkiem Grzegorzem, który pozostawał bez pracy w Brzeżanach  oraz dziadkiem Mariuszem w Warszawie. Dochodziły też listy od brata ojca – Ludosława – z Mińska. Poczta funkcjonowała dość sprawnie. Parę dni trwało przesłanie listu lub przekazu pieniężnego do Brzeżan, zaś do Warszawy – w inny obszar okupacyjny, około miesiąca. Po przejściu frontu było to już tylko sześć dni. W listach do Warszawy zaszyfrowano Grzegorza pod jego drugim imieniem Paweł.

            Z tej korespondencji wynika, że zarobki mojego ojca wynosiły od 313 do 600 rubli. Dla porównania dzień praczki kosztował 5 rubli. Cena słoniny i masła wynosiła 20 rubli, grysiku 5.20, cukru 14 rubli, mąki 4.20. Starannie w listach porównują ceny – bo może opłaci się przesłać paczkę (przesyłka 5 rubli, list 50 kopiejek, kartka pocztowa 12 kopiejek) oraz zwracają uwagę na konieczność czynienia zapasów. Przez cały czas przewija się troska starszej siostry o życie codzienne brata. Stale pojawia się zawstydzenie z powodu mizernych możliwości jego wspierania –  od 50 do 100 rubli na miesiąc lub częściej. Z listów wynika, że pieniądze na wysyłkę zdobywali moi rodzice z wyprzedaży przedwojennych zasobów.

I tak 29 września 1940 pozyskano za wózek dziecinny 370 rubli, w styczniu 1941 za żakiet 145 rubli, za dziecinny płaszczyk 100 rubli. Za poszwę na kołdrę 100 rubli, kapelusz męski 18 rubli. W trudnej sytuacji zdarzało się pożyczać pieniądze od gospodarza domu.  W korespondencji znajduje się sporo informacji na temat taniego sposobu wyżywienia, nawet znalazł się tam przepis na potrawę z makaronu (za około 2 ruble), ułożony przez mojego ojca a wpisany w miejscu na korespondencję na przekazie pieniężnym 10 maja 1941r.

 W listach przewijają się liczne informacje na mój temat – Zosia wyrosła i wysamodzielniała, w kościele śpiewa co się da, czasem gada w czasie kazania, ale jest w dobrych stosunkach z księdzem, który mówi, że nic nie słyszał. Parę miesięcy później mama pisze do Grzegorza: ten mały cwaniak zna dużo liter, podaje godziny i minuty, starannie liczy kopiejki, z pewnym zyskiem                                                                                 

Z wiosny 1941 roku pamiętam nową jarzynę – szpinak, który przedtem nie przechodził mi przez zęby, które właśnie zaczęłam zmieniać. Ale był to szpinak osobliwy –   lebioda i pokrzywa, które ugotowane za radą gospodyni, nawet mi smakowały. Jedliśmy też wtedy jako jarzynę brukiew, dość niesmaczną. Zmorą był krupnik z jarzynami z poprzedniego roku, które otrzymane w prezencie mama ususzyła. Długo nad nim siedziałam, dotąd aż zjadłam. Do tej pory krupnik z jarzynami zjadam tylko grzecznościowo, w obcym domu. Sądzę, że te jarzyny zanim zostały ususzone, to wcześniej podgniły. Wtedy też pojawiła się mąka kukurydziana gotowana jako mamałyga oraz kasza kukurydziana, z której przyrządzano kuleszę . Obie te potrawy okraszone smażoną cebulką dość lubiłam, ale rzadko się pojawiały na stole. Wiosną jeszcze dostawałam czasem trochę owoców. No i jednak już byliśmy mniej obcy. Czasem można było kupić lub dostać mleko, czy jajko.                                                                                                

  Nie pamiętam ucieczki bolszewików w 1941 roku. Natomiast pamiętam wesołych żołnierzy, którzy gwarem napełnili naszą uliczkę. Rodzice mówili, że to są Węgrzy, potem zniknęli i pojawili się Niemcy. Zanim weszli, mój ojciec i kilka innych osób dotarli do dokumentów sowieckich. Okazało się, że był planowany na 22 czerwca wywóz na Syberię, którego cudem uniknęliśmy. Wówczas rodzice ślubowali, że jeśli się wyrwą z tego piekła, pojadą na pielgrzymkę do Częstochowy.

W pierwszych dniach po ucieczce bolszewików Niemcy aresztowali i wywieźli proboszcza Smaczniaka, który zginął w lipcu 1942r w więzieniu w Stanisławowie. Wcześniej, może jeszcze za bolszewików, proboszcz rozdał swoje ubrania, twierdząc, że już mu nic nie będzie potrzebne. Wiedział? Długo moja mama nosiła piękną czarną spódnicę uszytą z darowanej jej i pani Ciołkowej sutanny.    

Po wejściu Niemców, w jakąś niedzielę, gdy wychodziliśmy z kościoła, zostałam gwałtownie pociągnięta za rękę i zasłonięto mi oczy. Jednak zdążyłam zauważyć ludzi leżących na skwerku. Potem dowiedziałam się, że był to pierwszy transport Żydów do getta. Może wśród nich był doktor Weiss.                                            

Także z tego czasu pamiętam ponowną wyprawę do dentysty. Pamiętając sympatyczny i do zniesienia zabieg u doktora Weissa, nic się nie bałam. Jednak wizyta u polskiego dentysty, zmilczę nazwisko, była zupełnie inna. Posadzona na fotelu zostałam dość szybko urażona w uszkodzony ząb. Gdy się rozpłakałam, dentysta polecił mojej mamie uciszyć gówniarza – pierwszy raz usłyszałam to słowo. Co było dalej, lepiej nie wspominać.        

Wkrótce w sklepach pojawiła się żywność, w tym kartofle i chleb. Prawie nie do uwierzenia, że bardziej zachwyciły mnie kartofle, które chciałam jeść nawet bez okrasy.

Zaraz po wejściu Niemców miało miejsce wydarzenie, które na długo zapamiętałam. Siedzieliśmy na rowie zwykłą ekipą – Zygmunt, Franek, inne dzieci. Na ulicy pojawił się żołnierz niemiecki. Szedł sobie bez pośpiechu, miał przewieszoną przez ramię torbę. Coś do nas powiedział, wyjął z torby chleb, duży nóż, którym go kroił i nam dawał. Pewnie wiedział o kłopotach zaopatrzeniowych, może miał dzieci. Moi współtowarzysze chleb szybko zjedli, ja zaś pomyślałam o podzieleniu się z rodzicami. Ojciec zapytał się, skąd mam chleb, po wyjaśnieniu ostro stwierdził, że od Niemców nic nie wolno brać, poszliśmy razem na podwórze, gdzie niemieckim chlebem został nakarmiony Bryś. Napełniło mnie poczucie pewnego rodzaju naiwności. Jeszcze o jednym myślę, że przy okupacji sowieckiej taka relacja z żołnierzem była niemożliwa- szybko uciekaliśmy.  

             W tym czasie, ponieważ już nie groził wywóz na Syberię, ojciec wymienił długie buty na pszenicę. Tę pszenicę ojciec mielił na żarnach na kaszę lub na mąkę. Na pewno było to wtedy, gdy jeszcze mieszkaliśmy na Podzamczu, ponieważ pamiętam i żarna i ojca rozebranego do pasa, zalanego kroplistym potem. Wszystko to działo się o dwa domy od tego, w którym mieszkaliśmy.                

  W końcu lipca 1941 roku w pewne popołudnie niedzielne zaczął padać deszcz, nawet u nas nie taki ulewny. W górach jednak musiał być obfitszy, skoro do wieczora nasz mały potoczek, w którym mogłam się bawić, napełnił się po brzegi i woda pojawiła się na podwórzu. W nocy dom już był otoczony wodą, która także płynęła ulicą. Do domu, w którym mieszkaliśmy, wchodziło   się po kilku schodkach, woda więc zatrzymała się przy progu, natomiast inni sąsiedzi musieli uchodzić ze swoich domów. U nas Bryś awansował na psa domowego, podobnie jak kury, zaś krowy stały w wodzie. Sławojka ruszyła z wodą, ale się nie przewróciła i oparta o cembrowinę studni przetrwała powódź w pozycji pionowej. Studnia szybko wypełniła się wodą płynącą szerokim strumieniem. Wodę do picia czerpaliśmy ze studni z deszczówką, która na szczęście była szczelna. Gospodarze mieli trochę drewna na strychu, było więc na czym gotować. Wymyśliliśmy z Zygmuntem świetną zabawę- pogrzebacz rozgrzany pod kominem pięknie syczy włożony do beczki z deszczówką. Zabawa trwała dwa dni, a nasi rodzice zastanawiali się, dlaczego woda ma posmak coraz bardziej żelazisty. Gdy przyłapali nas na gorącym uczynku, wypłata, jaką otrzymaliśmy od ojców, była stosowna do zasług. Wtedy klapsy wymierzane ręką rodzicielską nie były zabronione, a okazały się skuteczne dla pamięci. Z powodzi jeszcze pamiętam sąsiada, który na koniu przywiózł chleb. Deszcz wprawdzie przestał padać już w poniedziałek po południu, ale woda opadała do czwartku. Całe podwórze, sad, ogródek były pokryte grubą warstwą mułu, a płot z desek przewrócił się na bok. Dobrze nam służył jako miejsce do zabawy, chętnie boso chodziliśmy po mule, za co nas surowo karcono. Kresem powodzi było, gdy pewnego poranka zobaczyłam pięć tulipanów, które przebiły się przez muł. Pięknie wyglądały na tle powodziowego spustoszenia.                                            

   Niestety, szkody były znaczne. Gospodarz nasz, za radą sąsiadów, gdy budował dom, zamiast zbudować fundamenty, podsypał piasek, który woda wymyła. Nasz pokój zawilgł, a prowizoryczna kuchenka pękła. Rodzice musieli poszukać nowego mieszkania, zaś Pietrusowie usiłowali remontować swój dom.

We wrześniu, już po przejściu frontu i po powodzi, wuj Grzegorz znów znalazł się w Nadwornej. Kiedy i jak wrócił do Warszawy nie wiem, natomiast wiem, że został bardzo szybko wprowadzony do konspiracji przez brata Michała. Brał udział w Powstaniu Warszawskim a po jego upadku na Pradze znalazł się w obozie w Prusach wschodnich.

     Jesienią 1941 roku przeprowadziliśmy się do domu przy ulicy Fedkowicza. Rodzice wynajęli pokój z kuchnią. W sąsiedztwie mieszkały dzieci Ala oraz Lusia   i Romek Bauerowie, z którymi świetnie się bawiłam. Nigdy już potem nie miałam takiego znakomitego zespołu, jaki był na Podzamczu i na Fedkowicza.                  

     Właścicielka domu – pani Kolbekowa – miała krowę, co znacznie poprawiło nasze wyżywienie. Mleko po paru godzinach miało tyle śmietany, że po kilku dniach można było zrobić masło, maślnicę zastępowała duża litrowa butelka długo potrząsana przez ojca.

Tej jesieni dużo chodziliśmy na spacery na pobliskie pola i mokradła, było tam tyle żab, że codziennie wieczorem wielką atrakcję zapewniał ich koncert.                                            

  Na wiosnę rodzice podjęli starania wokół przeniesienia z Nadwórnej, gdzie dochodzili coraz bardziej do głosu Ukraińcy. Stanowiło to istotne zagrożenie dla naszej rodziny. Po długich staraniach ojciec uzyskał przeniesienie do Jarosławia, gdzie miał być zatrudniony w inspektoracie tego urzędu ubezpieczeniowego, w którym pracował. Wobec coraz ostrzejszej sytuacji miejscowej znacznie został przyśpieszony nasz wyjazd. Przygotowania do wyjazdu wymagały różnych zabiegów, ponieważ wiele rzeczy musieliśmy pozostawić, w tym moje zabawki, które rodzice uważali za zbędne. Oddałam z niemałym żalem stare lalki Magdę i Teresę.                                                

  Miarą zagrożenia jest fakt, że po otrzymaniu przeniesienia 5 czerwca, wyjechaliśmy z Nadwórnej 9 czerwca 1942 roku.

Było to bardzo skomplikowane, ponieważ można było zabrać tylko bagaż podręczny. Oprócz kilku walizek, została zabrana górna część maszyny do szycia, która tak była przydatna w ciągu pierwszych wojennych lat. Najpierw jechaliśmy do Stanisławowa, ojciec z bagażami został na dworcu, a mama poszła ze mną na spacer. Pamiętam kolegiatę i dworzec kolejowy. Potem pojechaliśmy do Lwowa, gdzie w nocy przechodziliśmy chyba podziemnym przejściem. Rano wsiedliśmy do bardzo zatłoczonego pociągu. Był to wagon trzeciej klasy, do każdego przedziału były osobne drzwi, pasażerowie stali między ławkami. Zachorowałam na żołądek, do łazienki podawali mnie pasażerowie z rąk do rąk, bo przejście było niemożliwe. Ktoś dał mi krople na kostce cukru, kostce cukru, którą chyba jadłam ostatni raz przed wojną. W południe przyjechaliśmy do Jarosławia. Była według rozkładu jazdy 12:45. Pewien czas siedziałam z mamą przed dworcem, który bardzo mi się podobał. Tak się rozpoczął nasz wieloletni pobyt w Jarosławiu.  

   Obraz Nadwórnej, który został w mojej pamięci, to wznoszące się góry pokryte lasem. Chodziliśmy tam przez czarny most na Bystrzycy. Po latach potrafiłam narysować plan miasteczka, które ciągnęło się wzdłuż ulicy Trzeciego Maja od Tyśmieniczan do Pniowa. Pamiętam rynek, plac przed kościołem, także wnętrze kościoła, starą, według mnie, drewnianą cerkiew zbudowaną niedaleko kościoła. Idąc w kierunku Pniowa, ulicą Podzamcze, koło naszego trzeciego mieszkania, można było dojść do ruin zamku Kuropatów. Przez Nadwórną płynęło kilka potoków, których brzegi łączyły mostki. Pamiętam też domy, w których mieszkałam. Wszystko tonące w zieleni.

   Także mam w oczach niektóre osoby- współpracowników ojca sekretarza, Rukasza, Teresę jego córkę, córkę doktora Weissa, doktora Bełtowskiego, trzech księży, oboje Pietrusów, gospodarzy z Podzamcza, sąsiada Barylaka, Kolbekową naszą gospodynię z Fedkowicza oraz dzieci, z którymi się bawiłam, najlepiej Franka  i Zygmunta.                                          

  Bezpośrednio po ponownym wejściu Rosjan do miasta, w szpitalu pojawił się sowiecki żołnierz. Zapytał o doktora Bełtowskiego, którego następnie zastrzelił. W czasie działań wojennych zginął pan Barylak, Lucia Pietrusówna straciła nogę. Mieszkańcy Nadwórnej zostali przesiedleni po wojnie do Legnicy. Pojechał z nimi wikary ks. Łączyński. Przesiedleńcy mogli zabrać ze sobą 20 kg na osobę. Obraz Matki Boskiej, który wraz z ramami ważył 60 kg i stanowił bagaż dla trzech mężczyzn, którzy nie mogli wziąć już nic więcej z osobistych rzeczy.

   Księdza Łączyńskiego odwiedziłam po latach w 1986 roku. Drobny staruszek powiedział : Niech pani nie mówi, kim pani jest. Pani jest córką inspektora Kozłowskiego. Po tylu latach!

  Od początku lat 90 przesiedleńcy utrzymują bardzo ożywiony kontakt z miejscem pochodzenia, często wspierając również materialnie mieszkańców Nadwórnej. Odwiedziłam Nadwórną kilkakrotnie – po raz pierwszy w 1994 roku. Odnalazłam domy i obraz w kościele oddany po latach wiernym. Ludzi znajomych już nie było.

    Po przyjedzie do Jarosławia w inspektoracie PZUW także znaleźli się w tym czasie uchodzący ze Stanisławowa – dyrektor Zygmunt Truszkowski z towarzyszką życia piękną, rudowłosą Matyldą oraz Stanisław Rysz – inspektor ze Śniatynia i jego żona Józefa. Zaprzyjaźnili się z moimi rodzicami w tym stopniu, że gdy urodził się w marcu 1944 roku mój brat Zbigniew, na chrzestnych rodziców zostali poproszeni właśnie Józefa Ryszowa i Zygmunt Truszkowski. Po wojnie Truszkowscy wyjechali do Katowic, a Stanisław Rysz został inspektorem powiatowym w Nowym Targu, gdzie w czasie wojny zatrzymał się ich syn Zenon.

 

Publikacje dotyczące rodziny autorki wspomnień:

Galicyjskie wspomnienie szkolne, w: Z Żywca do Opola. Góral z urodzenia, opolanin z wyboru. Księga jubileuszowa poświęcona Adamowi Suchońskiemu, Opole 2011, s.57-66.                                                                                                                                                                                                     Łódź, miasto mojego ojca, w: Rocznik łódzki, t. LXI, Łodź 2014. S 189-195.

Nadwórna Kresy Wschodnie II Rzeczypospolitej. Krakow 1996

Dziennik Jana Szczygielskiego. Opracowała Zofia Teresa Kozłowska. Warszawa 2016