Marian Lech Kubacki – wspomnienia z Wołynia

Przed drugą wojną światową mieszkaliśmy w miejscowości Klewań  przy ul. Kolejowej, powiat Równe, woj. wołyńskie. Nasza rodzina składała się z czterech osób – ojca Zygmunta Kubackiego ur. w 1899 roku, matki Katarzyny z domu Jankiewicz urodzonej w 1909 roku, siostry Henryki urodzonej w 1931 roku i mnie – Mariana Lecha urodzonego w 1939 roku.

Ojciec zajmował się budową domów, matka była gospodynią domową i zajmowała się wychowywaniem dzieci – pracowała także w ogrodzie. Wiodło się nam stosunkowo dobrze. Z sąsiadami Ukraińcami nie było konfliktów, żyło się spokojnie. Sytuacja bardzo zmieniła się po wkroczeniu wojsk sowieckich we wrześniu 1939 roku. Władze sowieckie zaczęły wprowadzać swoje porządki, a wkrótce zaczęło brakować żywności. Pojawiły się też działania ukraińskich nacjonalistów próbujących przejąć władzę i majątki po Polakach. O pracę było bardzo ciężko. Sytuacja pogorszyła się jeszcze bardziej po wkroczeniu wojsk niemieckich w czerwcu 1941 roku. Niemcy zmuszali ludzi do różnych prac i ojciec został skierowany do pracy w Równem. Najgorsze były służby wartownicze. Niemcy zmuszali ludzi do ochrony szlaków kolejowych, mostów i wiaduktów. Często za dokonane zamachy na odcinku, który ochraniał wartownik, karano śmiercią.

W Klewaniu żyło się coraz trudniej, sytuację ratował przydomowy ogród. W 1943 roku nasiliły się napady band ukraińskich. Coraz częściej słyszało się  o podpaleniach i mordach dokonywanych na Polakach. Strach zapanował w całej okolicy. W tej sytuacji, kiedy istniało zagrożenie życia dla całej rodziny, ojciec postanowił wyjechać na Zachód – do Polski centralnej. We wrześniu 1943 roku wojska niemieckie już wycofywały się z frontu rosyjskiego. Nasz dom stał około 200 m od stacji kolejowej i z okien widać było co się tam dzieje. Coraz częściej wjeżdżały tam pociągi wyładowane wojskiem i stały wiele godzin, bo tory były zablokowane lub zniszczone. Ojciec dogadał się ze znajomym kolejarzem, czy nie dałoby się zabrać do takiego składu. Okazało się, że Niemcy godzili się i brali dość chętnie cywilów. Wagony z cywilami miały oznaczenie Czerwonego Krzyża i miały stanowić ochronę przed bombardowaniem pociągu. Któregoś dnia we wrześniu 1943 roku nadarzyła się okazja. Ojciec dowiedział się, że możemy wsiadać do pociągu i jechać do Polski. Problem polegał jedynie na tym, że na załadunek otrzymaliśmy około 30 minut. Cała rodzina ruszyła do pracy. Pomagał nam sąsiad, który podstawił wóz z koniem. Zabraliśmy wszystko, co się dało i przyjechaliśmy na stację. Tam znajomy kolejarz i jakiś żandarm wskazali nam wagon. Okazało się, że w wagonie jest już około 20 osób i  praktycznie nie było już dla nas miejsca. Na polecenie żandarma zostaliśmy wciśnięci do wagonu na powierzchnię około 4 m kw. Praktycznie cały dobytek pozostał na wozie. Rodzice zabrali jedzenie, coś do spania, trochę odzieży. Ojciec zabrał także swoje narzędzia. Po paru godzinach pociąg ruszył w kierunku Polski. Jechaliśmy przez Łuck, Lublin, Stalową Wolę – i tak 14 stycznia 1944 roku dojechaliśmy do Przeworska. Trudno mówić, że jechaliśmy – pociąg jechał, cofał, a przede wszystkim stał na torach – często w lesie lub w polu po wiele godzin a nawet dni. W czasie podróży często nie było co jeść, bo zabrana żywność szybko się skończyła, zwłaszcza, że trzeba było się podzielić z ludźmi, którzy jechali ze Wschodu wiele dni i nie mieli nic do jedzenia. Ojciec bardzo pomagał – z beczki po benzynie zrobił kuchnię do gotowania i piec do ogrzewania, bo wkrótce zaczęły się zimne noce i dni. Za komin do piecyka służyła zdobyta gdzieś rynna. To prowizoryczne urządzenie dawało ciepło i pozwalało na ugotowanie czegoś – jak choćby wody z gałązkami malin, która była naszą herbatą. W Przeworsku pociąg stał trzy dni. W czasie postoju do ojca podszedł jeden ze strażników i powiedział: “jak pociąg ruszy, to uciekajcie, bo my was dalej wieźć nie będziemy”. Gdy pociąg ruszył wyskoczyliśmy z wagonu w śnieg. Wcześniej ojciec wyrzucił trochę odzieży, pościel i swoje narzędzia. Pociąg powoli odjechał. Szybko pozbieraliśmy się, a było nas ok. 20 – 30 osób. Dużo ludzi nie chciało wyskoczyć i pojechali dalej. Co się z nimi stało nie wiem. Nas przyjął do swego domu jeden z miejscowych gospodarzy.  Ofiarował nam dach nad głową i ugościł świeżo ugotowanymi  ziemniakami w mundurkach. Muszę przyznać, że były to najlepsze ziemniaki jakie jadłem od wielu dniu. Na drugi dzień zjawili się żandarmi i pozwolili nam zostać jeszcze jeden dzień, a następnie wszyscy dorośli musieli zgłosić się Magistracie. Tam poprzydzielano nas do różnych domów. Nas przyjęła rodzina pana Kowala, która mieszkała na ulicy Gimnazjalnej. Mieszkaliśmy  tam prawie dwa lata. Ojciec otrzymał nakaz pracy w firmie budowlanej. Praca była ciężka, ale dawała minimum zabezpieczenia socjalnego. Dzięki pracy ojca otrzymywaliśmy kartki na chleb i inne produkty.

W lipcu 1944  roku Przeworsk opuścili Niemcy, a wkroczyli Rosjanie. Magistrat zatrudnił ojca do remontu budynku byłego “Sokoła”. Po remoncie urządzono tam szpital dla żołnierzy rosyjskich. Po ich odejściu budynek  trzeba było znów remontować – postanowiono, że powstanie w nim kino. Po skończonym remoncie ojciec został zatrudniony jako bileter w nowo otwartym kinie i przepracował tam aż do emerytury. Matka ze względu na przebytą chorobę nie mogła podjąć pracy zarobkowej – prowadziła więc gospodarstwo domowe.

Siostra Henryka po skończeniu Szkoły Podstawowej w Przeworsku rozpoczęła naukę w Szkole Handlowej w Jarosławiu, a następnie otrzymała pracę księgowej w Przeworsku. Ja po ukończeniu liceum rozpocząłem naukę w Państwowej Szkole Laborantów Medycznych w Przemyślu, a następnie ukończyłem studia na UMCS w Lublinie.  Po studiach początkowo pracowałem w Rzeszowie, potem w Brzegu, a następnie przeniosłem się do Jarosławia, gdzie doczekałem się przejścia na emeryturę. W 1963 roku ożeniłem się z Irenką Baziuk – Kresowianką ze Lwowa – doczekaliśmy się dwóch synów.

Od czasu wyjazdu z Wołynia, wielokrotnie byłem na Ukrainie, ale nigdy nie zdecydowałem się na odwiedzenie moich stron rodzinnych.